Gdybym mógł zmienić jeden przepis…

Nie wiedziałbym, gdzie najpierw ręce włożyć. Bo do zmiany jest sporo, ale nie w tym rzecz. Prawo zwykle nie nadąża za życiem, ale to nic nowego.


Prawo jest raczej reaktywne, nie proaktywne – reaguje na zmiany społeczne, ale rzadko je przewiduje i wyprzedza, stąd też do korekty zawsze coś się znajdzie. Nie zmieniałbym więc nic – zwłaszcza gdyby miał to być jeden przepis; niech się proces ewolucyjny sam toczy.
Poza tym problemem jest nie tyle treść prawa, ile proces jego stosowania.
Procedury są przewlekłe, sprawiedliwość nierychliwa, biurokracja znacząca. Tu jest pole do zmian, ale do tego trzeba raczej sprawności menedżerskich, nie zmian wymuszonych prawem. Oczywiście przesadzam, bo usprawniać można też w drodze zmian ustawodawczych. Ale też nierzadko ustawodawca nie jest w stanie przewidzieć, co majstruje, gdy chce dobrze, życie jest bogatsze, niestety, niż wyobraźnia legislatorów.
Gdybym jednak miał pomyśleć o zmianie, proponowałbym wprowadzenie do procedury cywilnej przepisu o tzw.
nadużyciu prawa procesowego, podobnego do konstrukcji znanej w prawie materialnym. I nie chodziłoby o to, by pomóc w ten sposób wymiarowi sprawiedliwości w usprawnianiu jego działalności, ale o to, by przepis taki uniemożliwiał stronie posługiwanie się – formalnie w zgodzie z prawem – instytucjami procesowymi po to, by uzyskać dla siebie korzyść kosztem przeciwnika procesowego. Pierwszy z brzegu przykład? Tzw. zawezwanie do próby ugodowej, tanie i dokumentacyjnie niewymagające, ale broń w rękach wierzycieli bardzo mocna. Do niedawna przyjmowano, że ponawianie takich prób za każdym razem przerywa przedawnienie. W efekcie roszczenie, które powinno się przedawnić np. po roku albo trzech, może żyć wiecznie. Ostatnio dopiero – po raz pierwszy odkąd kodeks cywilny wszedł w życie – Sąd Apelacyjny w Warszawie uznał, że ponawiane próby ugodowe mogą jednak do przerwania biegu przedawnienia nie prowadzić. Ale to może przykład nie na zmianę przepisu, ale sensowną interpretację tego, co jest, skoro Sądowi Apelacyjnemu w Warszawie się udało.
Inny przykład – np.
archaizm, że jeśli prawnicy chcą działać w ramach spółki, to wolno im korzystać tylko ze spółek osobowych. Ale dlaczego? Często są to przedsiębiorstwa angażujące 100 czy więcej prawników i ryzyko gospodarcze związane z działalnością tak licznej grupy osób – przekładające się także na ryzyko dla majątku osobistego wspólników (bo w tym jest klucz: z reguły w spółkach osobowych wspólnicy odpowiadają osobiście za zobowiązania spółki, w kapitałowych nie) – jest na tyle znaczne, że może warto otworzyć dla takich przedsiębiorstw także drzwi do świata spółek kapitałowych. Modelowe rozwiązanie z ubiegłego wieku albo nawet XIX – gdzie praktykę prawniczą prowadził najpierw ojciec, potem dzieci, a następnie wnukowie, a każdy z nich znał wszystkich klientów kancelarii, każdy wiedział, co u kogo się dzieje, więc mógł ręczyć głową (tj. całym swoim majątkiem), że nic złego się nie stanie – nie przystaje do dzisiejszych realiów, zwłaszcza w przypadku spółek prawniczych znacznych rozmiarów.
Ale to pro domo sua, więc tematu nie rozwijam.